Nowa Europa Wschodnia Nowa Europa Wschodnia
496
BLOG

Kabaczij: Pułapka idealizmu

Nowa Europa Wschodnia Nowa Europa Wschodnia Polityka Obserwuj notkę 3

Wschodni kierunek polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego dobrze wpasowywał się w testament Giedroycia. Jednak jej realizacja może przynieść efekty tylko w odległej przyszłości. Dzisiaj większość państw Partnerstwa Wschodniego jest daleko od tego ideału, jaki prawdopodobnie chciałby widzieć czwarty prezydent III Rzeczypospolitej. Chyba tylko z wyjątkiem Gruzji, nie są zdolni właściwie ocenić wkładu Kaczyńskiego w polepszenie geopolitycznej pozycji państw Europy Wschodniej.

Ukrainie się należy
Mam fotografię z Lechem Kaczyńskim zrobioną za jego rządów w Warszawie: nie był jeszcze prezydentem wszystkich Polaków, a ja nie mogłem sobie wyobrazić, że na Ukrainie będzie możliwa pomarańczowa rewolucja i że Kaczyński także włączy się – w miarę swoich możliwości – w proces demokratyzacji Ukrainy i innych państw dawnego ZSRR. Jeszcze wtedy tego nie podejrzewaliśmy: on zobaczył chłopca z „dalekiego Wschodu”, który z jakiegoś powodu dobrze mówi po polsku. Ja zobaczyłem człowieka, który – jak mówili – reprezentuje narodowo-konserwatywne poglądy, buduje Muzeum Powstania Warszawskiego i przyjaźni się z ojcem Tadeuszem Rydzykiem. Wtedy nie oceniłem należycie faktu, że prezydent polskiej stolicy wcale nie musiał spotykać się ze studentami i doktorantami z dużo mniej zamożnych postkomunistycznych państw. Uważałem za coś oczywistego, że prezydent stolicy powinien spotkać się z uczestnikami Wschodniej Szkoły Letniej Uniwersytetu Warszawskiego. To „przyzwyczajenie”, że dla nas, ludzi ze Wschodu, Polacy powinni coś zrobić (spotkać się, pocieszyć, obiecać, pomóc), stało się podstawowym błędem w wierze Kaczyńskiego w mesjański charakter polskiej polityki wschodniej.

Lech Kaczyński usprawiedliwiał Ukrainę w wojnach gazowych mimo istniejących niejasności w dostawach rosyjskiego i azjatyckiego gazu. Nie był przeciwko włączeniu Białorusi do Partnerstwa Wschodniego pomimo rażących represji wobec działaczy Związku Polaków i bez względu na dyktatorski charakter rządów prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Kaczyński tak samo otwarcie nie osądził pośpiesznych działań Micheila Saakaszwilego w reakcji na rosyjskie – prowokacji w Osetii Południowej, która doprowadziła do wojny w 2008 roku i spowodowała utratę realnej kontroli nad dwoma gruzińskimi terytoriami (a właściwie utracenie wiary w ich odzyskanie). Styl prowadzenia takiej polityki świadczy o przekonaniu Lecha Kaczyńskiego o wyższości korzyści geopolitycznych nad bezpośrednimi i natychmiastowymi (tymczasowymi). W tych podwójnych standardach Kaczyński bardzo przypominał swojego – wtedy – ukraińskiego kolegę Wiktora Juszczenkę, który deportował z Ukrainy przedstawicieli azerbejdżańskiej i uzbeckiej opozycji w ramach dobrych stosunków z niezależnym Azerbejdżanem i Uzbekistanem jako przeciwieństwami rosyjskiej hegemonii na obszarze postradzieckim. A także, gdy zrobił skandal po tym, jak minister transportu (z Socjalistycznej Partii) Mykoła Rudkowski pozwolił sobie na pomoc turkmeńskiej opozycji.

Kaczyński a Juszczenko
W języku polskim i ukraińskim jest powiedzenie „Czy skórka warta jest wyprawki?”. W tym przypadku powinno się zapytać: czy warto popierać „demokratyczny” reżim na Ukrainie, który nie popiera demokratycznych zmian w sąsiednich państwach?

Juszczenko starał się „powołać do życia” Wspólnotę Demokratycznego Wyboru i włączyć do niej prezydentów kilku bałtyckich, bałkańskich i kaukaskich państw razem z Polską i Ukrainą, jednak pozostało to tylko w ramach pięknych deklaracji.

Ciekawym przykładem jest Naddniestrze – „czarna dziura” w gospodarce, radzieckie zwyrodnienie w mentalności, etnicznie pół mołdawskie, pół ukraińskie, nie ma ochoty iść razem z Mołdawią w skład Rumunii (co ostatnim czasem nabyło szczególnej aktualności). Naddniestrze stoi przed wyborem: albo rosyjski protektorat, albo wejście w skład Ukrainy. Juszczenko chciał „pogodzić się pokojowo” z dwoma byłymi właścicielami tego terytorium – Rumunią i Rosją. Natomiast Wiktor Janukowycz prawie od razu po zaprzysiężeniu ustalił z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem coś na kształt „paktu” o podziale stref wpływu na terytorium Mołdawii. Obecny prezydent Ukrainy rzekomo mówił, że dla Rosji zostawia się większość „rdzennej” Mołdawii (dzięki rządom komunistów), natomiast Ukraina ma przywrócić do swojego składu niepokorną tyraspolską republikę (terytorium Naddniestrza było częścią Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej do 1940 roku, wcześniej należało do chersońskiej guberni Imperium Rosyjskiego). Teraz wreszcie doszły wieści z Mołdawii, która rzekomo – pod wpływem Stanów Zjednoczonych – ma zrzec się Naddniestrza w zamian za włączenie do Rumunii, czyli do Unii Europejskiej. Trudno dzisiaj ocenić, co bardziej wpłynęło na tę decyzję – strategia Realpolitik Janukowycza-Miedwiediewa czy dobrowolny „przymus demokratyzacji” w wykonaniu Juszczenki-Kaczyńskiego.

Również sukcesy ekonomicznej działalności Lecha Kaczyńskiego na „wschodnim froncie” były połowiczne. Ukraińcy szczerze przejmowali się Polską w trakcie jej „mięsnych wojen” z Rosją (Ukraińcy też musieli wywalczyć sobie prawo do rosyjskiego rynku dla swoich produktów mlecznych, podobnie jak Mołdawianie, którzy usłyszeli, że ich winem można tylko „malować parkany” – wypowiedź naczelnego lekarza sanitarnego Rosji). Ale kiedy chodziło o realne sprawy – na przykład zwrot polskim przedsiębiorcom zaległego podatku VAT – to „pomarańczowi przyjaciele” Lecha Kaczyńskiego nie odróżniali się od Rosjan: udawali biedną rodzinę, która „kiedyś” będzie mogła rozliczyć się z własnym „adwokatem w Europie”. Zadłużono się na całkiem pokaźną kwotę – 100 milionów złotych to tylko pieniądze dłużne firmom Barlinek i Cersanit.

Na poziomie pięknych deklaracji pozostały również plany dociągnięcia gazociągu Odessa-Brody do Polski czy modernizacja infrastruktury między naszymi państwami na Euro 2012. Na przykład, jeszcze kilka lat temu, całkiem realna wydawała się budowa gałęzi wąskiej kolei z Przemyśla do Lwowa, teraz już ta idea pozostaje niezrealizowanym marzeniem. W podobnych sytuacjach zarówno Juszczenko, jak i Kaczyński zwykli obwiniać swoich premierów – odpowiednio: Julię Tymoszenko i Donalda Tuska – i nawet przejęli swoje „doświadczenia” w wizerunkowej walce z nimi (wystarczy wspomnieć choćby o tym, jak Juszczenko zabierał samolot Tymoszenko), ale to już trochę inna historia.

Lechowi Kaczyńskiemu, tak jak Wiktorowi Juszczence, pozytywnie zapisuje się działania na rzecz historycznego pojednania. Pod tym względem Kaczyński przedłużył linię swojego poprzednika i w pewnym sensie nawet ją wzmocnił, na wewnątrzpolskim, niewidocznym z zewnątrz poziomie. Natomiast Juszczenko – mający wykształcenie ekonomiczne i będący neofitą ukraińskiej historii – przypominał mało zdolnego ucznia Kaczyńskiego. Stworzył Ukraiński Instytut Pamięci Narodowej, ale nie doprowadził sprawy do końca. Teraz UINP w rzeczywistości jest „instytucikiem” niemającym praktycznie żadnych możliwości, z mizernym budżetem, a do tego po zmianie władzy jest bardzo podatny na zmianę kierunku swojej „działalności”. Teraz zamiast zbrodni totalitaryzmu instytut bada wkład radzieckiej partyzantki w zwycięstwo nad nazizmem.

Juszczenko nie do końca rozumiał adekwatności własnej pozycji wobec polskiego prezydenta, choćby w przypadku godnego uszanowania ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu etnicznego w latach czterdziestych XX wieku. Winę za to ponosi także Lech Kaczyński, bo odsłaniając pomniki w Pawłokomie na Podkarpaciu czy Hucie Pieniackiej na Lwowszczyźnie, odbywaj politycy mówili o chrześcijańskich wartościach i o tym, że „tej zbrodni winni są Stalin i Hitler” (jak powiedział Kaczyński w Hucie Pieniackiej), a nie o realnych przyczynach historycznego problemu. Juszczence wydawało się, że skoro Polska na wszystkich poziomach szanuje walkę antykomunistycznego podziemia Armii Krajowej, to i on może postępować alegorycznie wobec ukraińskiego podziemia oraz Ukraińskiej Powstańczej Armii. W Kijowie postanowił przemówić – jak mówią na południu Ukrainy – „świńskim głosem”, co znaczy, że ani zwolennicy nacjonalistów, ani tym bardziej koledzy Juszczenki w Polsce go nie zrozumieli. Można też powiedzieć, że Juszczenko naprawdę nie myślał o Polsce i swoim tam wizerunku, a o tym, jak przestraszyć nacjonalizmem wyborców Tymoszenko (jako jego „następczyni”) w drugiej turze.

Przypomnę, że po pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2010 roku Juszczenko – gdy stało się jasne, że nie przejdzie do drugiej tury – swoim dekretem w Dzień Jedności Ukrainy 22 stycznia nadał Stepanowi Banderze tytuł Bohatera Ukrainy, a tydzień później – 29 stycznia, w dzień pamięci o ofiarach bitwy pod Krutami (1918 rok) – pojawił się drugi dekret o uznaniu członków Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i żołnierzy UPA za walczących o wolną Ukrainę.

Zrobiono to z dużym pośpiechem, bez odpowiedniej dyskusji społecznej. Na wschodniej, południowej i centralnej Ukrainie do tej pory każdy, kto mówi coś o zbrodniach nacjonalistów, będzie uznany albo za wysłannika Rosji, albo Polski. Nie rozumie się tego, że bez znajomości całej prawdy ciężko będzie uświadomić sobie rzeczywisty wkład UPA w walce z dwoma totalitaryzmami. Będący „uczniem” zarówno Lecha Kaczyńskiego, jak i Jacka Kuronia, Juszczenko nie zdawał sobie sprawy, że za nimi stały już uformowane wartości i myśl społeczna. Natomiast on sam rzadko przychylał się do tej myśli, bo uważał swój mesjanizm za nieomylny.

Dziwna asymetria
Kaczyński spotykał się ze swoim ukraińskim odpowiednikiem bardzo często. Na tyle często, że ukraińskie media nie zawsze zauważały, że Juszczenko po raz kolejny wybrał się do Polski, gdzie czuł się komfortowo. Ta wygoda oczywiście wypływała z tego, że Kaczyński nie mówił Juszczence gorzkiej prawdy: o stanie gospodarki, historycznych niedomówieniach czy geopolitycznych wpadkach. Bardzo przyjemne natomiast było słuchanie zapewnień Lecha Kaczyńskiego, że Ukraina razem z Gruzją na 100 procent otrzymają plan działań na rzecz członkostwa w NATO czy że wejdą do Unii Europejskiej w 2012 roku. Skutkiem takich nieuzasadnionych optymistycznych zapewnień jest to, że Gruzja idzie sama do NATO, a większe szanse od Ukrainy ma na członkostwo w Unii Mołdawia. Alona Hetmanczuk nazwała podejście Kaczyńskiego do Ukrainy „totalną lojalnością”. Rok temu napisała dla „Dzerkała Tyżnia”: „To była dziwna asymetria w stosunkach polsko-ukraińskich – Ukraina figurowała w Polsce na wszystkich poziomach i Polska starała się klonować własną historię europejskiego sukcesu na ukraińskim przykładzie, a Kijów uważał, że w Warszawie są wiecznie zobowiązani do takiego działania. Natomiast brak wymagań stał się normalnością w dialogu dwóch państw. Może było tak również przed prezydenturą Lecha Kaczyńskiego, ale przy nim te tendencje się nasiliły”.

Trudno się z tym nie zgodzić, dlatego dzisiaj ważne, aby – poza pewną porcją giedroyciowskiego optymizmu – naładować się porządną dozą pragmatyzmu i nauczyć się mówić prawdę prosto w oczy.

Roman Kabaczij jest historykiem i publicystą, redaktorem działu historii tygodnika „Ukrajinśki Tyżdeń”.

Przełożył Paweł Pieniążek

Tekst ukazał się na stronie „Nowej Europy Wschodniej”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka